Współczesne niewolnictwo w polskim sądownictwie

autor: Mira Suchodolska

Jest ich niemal trzy razy więcej niż sędziów, a bez ich wysiłków sądowniczy mechanizm nie byłby w stanie funkcjonować. To grupa pracowników źle opłacanych. I często źle traktowanych.

Świątynie sprawiedliwości, w których sędziowie ubrani w majestatyczne togi celebrują misję szafarzy prawa. Misteria rozpraw, teatr bezstronności. Miejsca, w których zapadają decyzje o winie bądź niewinności, majątku lub nędzy, małżeństwie, dzieciach. O życiu człowieka. To fasada, którą widzą ludzie z zewnątrz. Faktycznie sądy są wielkimi fabrykami, w których oprócz kapłanów uświęcających w imieniu państwa wyroki krząta się armia pracowników. W 299 jednostkach roi się od ludzkich mrówek, na które zwykle nie zwraca się uwagi. Ci wszyscy panowie i panie protokolantki, osoby odbierające pisma w okienku podawczym, woźni, sekretarze… 31-tysięczny legion urzędników sądowych i personelu pomocniczego (nie licząc asystentów i referendarzy). Jest ich niemal trzy razy więcej niż sędziów, a bez ich wysiłków sądowniczy mechanizm nie byłby w stanie funkcjonować. Żarna mielące prawo zastygłyby w bezruchu. Paradoksalnie to grupa pracowników źle opłacanych. I nie zawsze dobrze traktowanych.
Oni sami przyrównują siebie do współczesnych niewolników; mówią, że mają mniej praw – i pieniędzy – niż kasjerki w supermarketach albo obsługa call center. Państwowa Inspekcja Pracy do sądów boi się zaglądać. Walczyć przed sądami pracy za bardzo też nie mogą – pracownik sądu pozywający pracodawcę, czyli sąd, nie jest w najlepszej sytuacji. No i jeszcze cywilizacyjny, zabawny paradoks: oni nie mogą liczyć na benefity w postaci np. prywatnej opieki medycznej, karnetów na siłownię także nie dostaną. Jedyne, czego można im zazdrościć – choć nie wszystkim i nie do końca – to pewnego bezpieczeństwa, jakie daje praca na państwowym etacie. Jednak także i to odchodzi w przeszłość – miejsce urzędników coraz częściej zajmują ludzie wynajmowani na zasadzie outsourcingu z agencji pracy tymczasowej. Ostatnio urzędnicy sądowi zaczęli się buntować, publicznie podnosić, że dla nich – wyrobników sprawiedliwości – właśnie tej brakuje. Ostatniego dnia października pod gmachem Ministerstwa Sprawiedliwości pracownicy sądownictwa zorganizowani w strukturach Solidarności odprawili obrzęd dziadów.
– Tak jak niegdyś podczas dziadów przywoływano duchy zmarłych, tak my będziemy przywoływać obietnice złożone nam przez kolejnych ministrów sprawiedliwości, które zaginęły w zaświatach. Mamy nadzieję, że nasze czary będą na tyle skuteczne, że obietnice wreszcie zostaną zrealizowane – mówiła Edyta Odyjas, przewodnicząca sądowniczej Solidarności.
Gdzieś na marginesie tej historii rozgrywają się dramaty, konflikty, personalne awantury. Niektóre z nich nabrzmiewają do tego stopnia, że przekraczają progi sekretariatów, wydziałów, poszczególnych jednostek nawet i znajdują finał na innej sądowej sali. Różni ludzie, różne zdarzenia, inne szczegóły. To, co je łączy, to nawał pracy, duże wymagania, mało pieniędzy, wielki stres, organizacyjny bałagan. Jeśli do tego dojdą ambicje i różnice charakterów – mieszanka robi się wybuchowa.

Paragraf 22, czyli dzień z życia urzędnika sądowego
Jak działa sąd? Pytanie proste, ale wymagające dość rozbudowanej odpowiedzi. Zanim strony trafią na salę, gdzie będą zeznawać, wyjaśniać, odpowiadać na pytania Wysokiego Sądu, prokuratorów, adwokatów, pełnomocników etc., zanim zapadnie wyrok – musi się wydarzyć parę spraw. Ktoś musi przyjąć pozew, skierować go do odpowiedniego wydziału. Założyć teczkę. Skoordynować z innymi termin rozprawy. Powiadomić o tym strony. Odnotować, czy odebrały korespondencję. Wpiąć do akt zwrotki. Poszukać i zawiadomić biegłych. Pilnować terminów. Rozdzielać pracę pomiędzy sędziów. Przypominać im o tym, co wpłynęło do sprawy, a czego brakuje. Pilnować, aby wszystkie dokumenty zostały dołączone do odpowiedniej teczki. Przepisać pisma. Wysłać zawiadomienia. Zrobić odpisy. Napisać klauzule. Zadzwonić i zawiadomić strony, jeśli sprawa niespodziewanie spada z wokandy. Stawać na uszach, żeby te wszystkie kwity nie poginęły, nawet jeśli na akta nie ma miejsca i piętrzą się na podłodze pod ścianą. Wreszcie iść na salę, zaprotokółować zeznania, przepisać na czysto…
– Trzeba się nieźle nabiegać – opowiada sekretarz sądowa w jednej z wielkomiejskich placówek. Kiedy człowiek wchodzi do roboty, to trochę tak, jakby wpadał w czarną, kosmiczną dziurę, gdzie zagina się czasoprzestrzeń – wszystko pędzi z prędkością większą niż światło. Sądy są zawalone sprawami, terminy ciągną się w nieskończoność, za tę przewlekłość postępowań opinia publiczna smaga sądownictwo – i słusznie – oraz kolejnych odpowiedzialnych zań ministrów. W tym roku wpłynęło już 14 mln spraw, a jeszcze się przecież nie skończył. W następnym przyjdzie ich przynajmniej o milion więcej, a gdzie stare? Dlatego najważniejszą rzeczą są statystyki. One tak naprawdę rządzą ruchem robaczkowym systemu. Koniec miesiąca się zbliża: gwałtu, rety, trzeba czyścić rubryki. Jeśli się odeśle jakąś sprawę, np. z przyczyn formalnych, nie zawyża ona słupków. Pod koniec rocznego okresu rozliczeniowego presja jest jeszcze większa. Za dobry wynik są odpowiedzialni i rozliczani urzędnicy. A że nie wyrabiają się w czasie ośmiogodzinnego dnia pracy? Tym gorzej dla nich. Muszą sobie jakoś radzić. Z naciskiem na „jakoś”, bo praca w nadgodzinach jest, generalnie rzecz biorąc, zabroniona. No, chyba że na podstawie specjalnego pozwolenia prezesa sądu albo przewodniczącego wydziału. A to jest rzadko udzielane, gdyż wiązałoby się z dodatkowymi wydatkami na wynagrodzenia. Rzeczywistość wygląda więc w ten sposób – opowiada mi jedna z kierowniczek sekretariatu w wydziale gospodarczym sądu rejonowego – że urzędnicy niby wychodzą po pracy, odbijają karty, a potem wracają na swoje stanowiska pracy, aby dalej – już nielegalnie – pracować w tej sądowej stajni Augiasza. Co czasem może skutkować nałożeniem na nich kary, bo przecież pracować po godzinach nie należy. – Sama obserwowałam to zjawisko w kilku sądach – opowiada Edyta Odyjas. – Na przykład w Krakowie: zejście do bramki, wylogowanie się z systemu, a potem powrót na stanowisko pracy.
Sędziowie także wiedzą o takich praktykach. Waldemar Żurek z Krajowej Rady Sądownictwa potwierdza, że nieraz mówiono mu o takich patologiach, choć sam na własne oczy tego nie widział. – Nie ma pieniędzy na nadgodziny, podwyżki, nagrody – zżyma się sędzia. – A wymaga się efektów – mówi. I dodaje, że tempo pracy urzędników sądowych jest ogromne. Wiele osób, dobrze wykształconych, ambitnych, zakochanych w prawie, kiedy na własne oczy zobaczy, jak to działa – ucieka. Choćby do prywatnych kancelarii prawnych. Ci, którzy zostają, to w większości hobbyści, pasjonaci, którzy raz zakosztowawszy adrenaliny, którą ta praca daje, tkwią w niej mimo wszystko.
To mimo wszystko związane jest głównie z zarobkami. „Komisja Sprawiedliwości i Praw Człowieka (sejmowa – aut.) stwierdza, iż aktualne wynagrodzenia korpusu urzędniczego w prokuraturze i sądownictwie nie odpowiadają godności sprawowanego urzędu oraz zakresowi obowiązków. Wynagrodzenia te od lat nie były podwyższane ani nawet waloryzowane, co spowodowało drastyczny spadek ich realnej siły nabywczej. Procesowi temu towarzyszy wzrost wynagrodzeń w innych działach administracji państwowej spowodowany podwyższaniem funduszu premiowania i nagradzania, pomimo wprowadzonego ustawami okołobudżetowymi zamrożenia płac” – stoi w dezyderacie nr 3 z 18 kwietnia 2013 r. Dalej jest postulat o „stworzeniu czytelnych zasad wynagradzania i awansu zawodowego tej grupy”. Podobnych pism, uchwał, wezwań przez ostatnie lata przetoczyło się już wiele, podobnie jak zapewnień kolejnych szefów resortu sprawiedliwości, że się przymierzą do rozwiązania problemu. Do tej pory żadnemu jakoś się nie udało. Może dlatego, że inne kwestie były bardziej palące, a może z tego powodu, iż urzędnicy nie dysponują żadnym realnym narzędziem nacisku. Może też tak być, że po prostu żaden z nich nie zdążył, bo zmiany personalne na tym stanowisku są niemal tak szybkie jak przechodzenie pór roku. Na razie wynagrodzenia tej grupy zawodowej reguluje rozporządzenie ministra sprawiedliwości z 16 kwietnia 2013 r., które wprowadza dużą dowolność w wycenie pracy osób zatrudnionych na tym samym stanowisku i wykonujących tę samą robotę. W przypadku znakomitej większości urzędników sądowych widełki wynoszą od 1500 do 5200 zł. Jeśli chodzi o personel wspomagający, jest to kwota 1126–2900 zł. Jak to wygląda w praktyce, nietrudno się domyślić. Za wyjątkiem Warszawy wynagrodzenia są możliwie najniższe. Przeliczając kwoty podane w budżecie Ministerstwa Sprawiedliwości, wychodzi na to, że przeciętny urzędnik sądowy – pensje liczone razem ze stanowiskami kierowniczymi – zarabia (brutto) 3,9 tys. zł miesięcznie. Personel pomocniczy 2,3 tys. zł. Przy czym średnia dla sędziów to 11,6 tys. zł, a ich asystentów 3,4 tys. zł. Jak to jest w praktyce – za chwilę.
– Jest mi przykro, że ludzie, którzy stanowią opokę sądownictwa, są wyceniani na poziomie podobnym jak ci, którzy w biurowcach zamiatają podłogi i myją okna, tym ostatnim nie ubliżając – kwituje sędzia Żurek. I wspomina początki swojej kariery, kiedy to właśnie pracownicy sekretariatu byli mu wielką pomocą. Jak mówi, bez tego każdemu młodemu sędziemu byłoby trudno wejść w tryby i się wdrożyć. – Dobry sekretarz to podstawa sukcesu – mówi. I wylicza: sprawna praca na sali, prawidłowo wypełnione wezwania, niespadające rozprawy… – Krajowa Rada Sądownictwa co roku postuluje, aby uporządkować te sprawy. Ale jakoś nikt nie słucha – podsumowuje.

Agnieszka, czyli rób, co ci każą
To dobrze brzmi. I z pewnością intencja znakomitej większości sędziów jest taka, aby ludzie, którzy pomagają im w prowadzeniu spraw, byli zdrowi, szczęśliwi, wypoczęci, dobrze wynagradzani. Ale rzeczywistość, jak to ona, skrzeczy. W dodatku te grupy zawodowe mają – poza wspólnymi – także zupełnie sprzeczne interesy. Na przykład związane z obciążeniem pracą. W sądzie rejonowym w jednym z większych ośrodków miejskich na południu Polski toczy się sprawa wniesiona przez kierowniczkę wydziału gospodarczego – o uznanie za bezskuteczne wypowiedzenia warunków pracy i płacy. Do tej pory odbyły się trzy posiedzenia, końca nie widać. Akta są grube, pełno w nich paragrafów i skomplikowanych wywodów. Po ich przeanalizowaniu można rzecz sprowadzić do konfliktu pomiędzy panią Agnieszką a nową przewodniczącą wydziału. Ta ostatnia zażądała, aby pracownicy sekretariatu – oprócz czynności dyktowanych im przez przepisy prawa – zajmowali się także rzeczami, które powinni wykonywać sami sędziowie. Albo ich asystenci lub referendarze. Chodzi o pisanie projektów nakazów oraz o nadawanie klauzuli wykonalności. Okropnie to brzmi w tym prawniczym żargonie; przekładając na ludzki język, chodzi o to, że sędzia wymuszała na swojej podwładnej, aby w jej imieniu obliczała kwoty, jakie ma zapłacić strona, ustalała, kiedy sprawa się uprawomocni. Dobry urzędnik jest w stanie to zrobić, nawet jeśli nie ma wykształcenia prawniczego, a „tylko” doświadczenie. Ale nie powinien. Nie tylko dlatego, że mu za te czynności nie płacą, lecz głównie z tego powodu, że odpowiedzialność wyliczeń, przyporządkowanie odpowiednich paragrafów spoczywa na sędzi. – Jednak często się zdarza, że przepracowani sędziowie chcą tę niewdzięczną robotę zepchnąć na urzędników – mówi Marcin Puźniak z sądowej Solidarności. Pół biedy, jeśli się uśmiechną i poproszą. W przypadku pani Agnieszki nie było prośby. Był rozkaz. A ona się zbuntowała. – Referendarz poszła na L4, zaległości narastały, kiedy prosiłam, żeby uzupełnić braki kadrowe, odpowiadała mi martwa cisza – opowiada urzędniczka, która 20 lat pracuje w sądownictwie. Kiedy stanęła okoniem, okazało się, że z cenionego pracownika zamieniła się w coś, co w potocznej mowie zwie się wrzodem na tyłku. Nagle się okazało, że praca jej sekretariatu jest beznadziejna, a ona sama do niczego się nie nadaje. Została zdegradowana, przeniesiona do innego wydziału na podrzędne stanowisko. Mówi, że dopiero teraz odpoczywa (zabranie jej dodatku funkcyjnego w wysokości 360 zł brutto nie jest zawyżoną ceną za spokój) i znowu może się realizować w robocie, ale faktycznie ciągle się trzęsie. Przechodzi terapię: stres pourazowy.
Aneta, czyli nie będziesz miał bogów cudzych przede mną
Edyta Odyjas opowiada, że takich spraw jak ta Agnieszki jest multum. W tej chwili w toku jest sześć, 20 czeka na swoją kolej, a setki wkurzonych, zmaltretowanych pracowników sądowych kalkulują, czy dadzą radę zmierzyć się z Temidą na jej własnym polu. Trzeba mieć bowiem mocny kręgosłup i nerwy ze stali, aby pójść na tę wojnę.
Weźmy przykład Anety, szefowej sekretariatu wydziału cywilnego w sądzie rejonowym na zachodzie kraju. Z nią było podobnie: wymagania, których nie była w stanie jako szefowa okrojonej załogi spełnić. Ale jakoś, mimo przeciwności i nawału roboty, wszystko hulało. Aneta kochała tę pracę, zaczęła studia doktoranckie, którym sekundowali dwaj kolejni prezesi placówki, w której wciąż pracuje. Bez problemu urlopowali ją, aby mogła prowadzić np. zajęcia dydaktyczne na uczelni. Kolejna prezes miała jednak na ten temat inne zdanie. Swoje urzędowanie zaczęła od rozliczenia: czy i faktycznie szefowa sekretariatu wykorzystywała urlop zgodnie z prawem. Bo ktoś powiedział jej, że zamiast uczyć studentów, opalała się nad morzem. Poczucie krzywdy, kilka instytucji zaangażowanych w udowadnianie stanu faktycznego. Poszło na noże. Kiedy Aneta prosiła o zgodę na pracę w nadgodzinach (za darmo), aby uporządkować stan wydziału, nie dostawała pozwolenia. Podobnie, kiedy zwróciła się z wnioskiem o anulowanie urlopu wypoczynkowego – chciała „wyprostować statystyki” – odpowiedź brzmiała nie. Dostała za to naganę. Anulowaną przez sąd, który podczas apelacji zauważył w uzasadnieniu kwitującym jej winę, że pozwana już wcześniej sprawiała kłopoty. Sprawa jest w toku. Bałagan w sądzie jeszcze większy niż wcześniej. Frustracja urzędników sięga zenitu. Zwłaszcza że wymagania w stosunku do nich zmieniają się niemal równie szybko jak ministrowie sprawiedliwości. Prosty przykład: za Zbigniewa Ziobry powstał ukaz, że każdy z nich powinien mieć skończone do 2017 r. studia pierwszego stopnia. A więc wszyscy ci, którym okres emerytalny przypadał po tej dacie, rzucili się do nauki. Za własne pieniądze, bo nawet 35-latek nie może liczyć na to, aby publiczna uczelnia przyjęła go w krąg żaków. Inna sprawa, co podnosi sędzia Bartłomiej Przymusiński ze stowarzyszenia Iustitia, nie było wymogu, aby to wyższe wykształcenie choćby ocierało się o prawo. Ale mniejsza o to. Minister Jarosław Gowin w ramach deregulacji zawodów prawniczych wyrzucił wymóg wyższego wykształcenia do kosza. I tak ludzie pozostali ze swoimi ciężko zapłaconymi i już niepotrzebnymi studiami sami.

Artur, czyli kozioł ofiarny lekiem na kompleksy
Artur – sekretarz sądowy wydziału karnego (według klasyfikacji branżowej każdy wydział karny to kolonia karna dla jego pracowników) – miał tego pecha, że w przeciwieństwie do swoich koleżanek opisanych wcześniej był posłuszny i, jak to sam dziś ocenia, głupi. W wydziałach karnych jest pracy kilka razy więcej niż – dajmy na to – w gospodarczych. Zwłaszcza na prowincji. Więc należy się tym bardziej zwijać i starać. Miał nienaganną opinię, wszyscy sędziowie chcieli z nim pracować. Do czasu. Nowa sędzia, która tam nastała, miała za sobą wiele porażek zawodowych, przenosili ją z jednego sądu do drugiego. Ten jawił się jako ostatnia szansa, żeby zaistnieć. Denerwowało ją, że urzędnik nie idzie z nią na współpracę, której granice sama wyznacza. Dezawuowała kompetencje Artura, przy każdej okazji wyśmiewała. Arturo-kocuro – wołała na niego. Bomba wybuchła, kiedy sędzia zmusiła go do zmiany protokołu już po sprawie. – Nie znam powodu, dla którego to zrobiła – mówi dziś mężczyzna. To była jakaś drobna sprawa o wykroczenie, naskoczyła na mnie, zrobiłem, co kazała. Przecież była moją przełożoną – opowiada. Prokurator, który był zaangażowany w tę sprawę, wyłapał różnicę – w pierwszej wersji (o czym zawiadomił go Artur) sprawa była odroczona, w drugiej – zakończona wyrokiem. Afera. Teraz sędzia jest na zwolnieniu lekarskim. Sekretarz sądowy został zawieszony w obowiązkach, dostaje połowę swojej pensji wynoszącej 1700 zł.

Tymczasowi, czyli lepszych nam nie trzeba
W sprawach wytaczanych przez urzędników sądowych swoim pracodawcom przewija się kilka kluczowych, niezałatwionych do dziś problemów. Często, tak jak w sprawie Artura, nie wiedzą, kto faktycznie jest ich przełożonym, czyje polecenia powinni wykonywać. Jak podnoszą sędzia Przymusiński i sędzia Żurek, faktycznie w sądach mamy dziś dwuwładzę. Kiedyś za wszystko odpowiadał prezes sądu. Dziś musi dzielić rząd dusz z dyrektorem, który zarządza sprawami administracyjnymi oraz urzędnikami i personelem pomocniczym. Faktycznie – trudno to rozdzielić. I dochodzi do sporów kompetencyjnych. Taki urzędnik stoi w rozkroku. Polecenia może mu wydawać de facto każdy. Prezes oczywiście. Sędzia – jak najbardziej. Dyrektor – samo się rozumie. Kierownik – bez żadnych wątpliwości. Ale czyje zdanie jest decydujące, nie bardzo wiadomo. Trzeba lawirować. Dostosować się. Ułożyć. Z jednej strony, jak zapewnia Przymusiński, doświadczeni urzędnicy są na wagę złota. Z drugiej jednak – stoją pod ścianą. Bo co mają zrobić? Niewielka grupa buntuje się i walczy. Druga, dużo liczniejsza – ucieka do innej roboty. Wspomnianych wcześniej kancelarii albo za granicę. Budować Irlandczykom domy albo opiekować się zdemenciałymi Niemcami. I, prawdę mówiąc, nikt tych buntowników na stanowiskach za nogi nie trzyma. Są coraz częściej zastępowani ludźmi z ulicy – pracownikami wynajmowanymi z agencji pracy tymczasowej. W czym problem? Ano w tym, że aby orientować się w labiryntach wymiaru sprawiedliwości, potrzebne są wiedza, doświadczenie, nerw do tej roboty. A także – to również w naszym wspólnym interesie – nieposzlakowany charakter i opinia.
Osoby, które mają wgląd w akta zawierające jakże wrażliwe dane, decydujące w imieniu wymiaru sprawiedliwości o często kluczowych dla postępowania sprawach (choćby tym, kogo wezwać, a czyją nieobecność usprawiedliwić), powinny być poza wszelkim podejrzeniem. Etatowych urzędników się sprawdza. O tym, czy ktoś się nadaje na stanowisko, decyduje np. nie tylko samo niewystępowanie w Krajowym Rejestrze Karnym, lecz także wywiad środowiskowy, np. czy kandydat nie obraca się w podejrzanym środowisku. Osoby rekrutowane z agencji nie podlegają takim obostrzeniom. A żeby tylko wziąć pod uwagę apelację warszawską, jest ich sporo. Na 5672 pracowników 548 osób to właśnie te wzięte „na chwilę”. Przy czym ich zadania wykraczają dalece poza przystawianie stempli z datą na korespondencji. Robią wszystko, co trzeba.

Kwadratura koła, czyli syndrom krótkiej kołdry
Kiedy rozmawiam o problemach urzędników sądowych z sędziami, ci w pierwszej chwili przyklaskują ich postulatom. Zgadzają się: zarabiają za mało, mają niedookreślone obowiązki, często są traktowani źle. Ale współczucie rozbija się o rafy szczegółów. Bo także sędziowie są przeciążeni pracą, więc radzi by pozbyć się choć części swoich obowiązków. – Pisanie projektów prostych postanowień według wskazóek sędziego, sprawdzanie prawidłowości zwrotek – zastanawia się sędzia Przymusiński. I dopowiada, że są to techniczne czynności, które ci pracownicy mogliby robić, odciążając dolę sędziów. – Ale powinni być za to wynagradzani – mówi. I to są słuszne słowa. Pewnie by tak zresztą było, gdyby nie syndrom krótkiej kołdry, który zawiaduje całością naszego życia publicznego, nie tylko wymiaru sprawiedliwości. On powoduje, że lekarze – chcąc ratować życie ludzkie – często udają tylko, że leczą. Kancelarie sądów pompują statystyki, bo nie stać ich na zapłacenie biegłym i szybkie zakończenie sprawy. Policja pozoruje działania, bo ważniejsza niż złapanie złodzieja jest oszczędność na paliwie. Pozostaje pytanie – co zrobimy z tą wiedzą?

Jest mi przykro, że ludzie będący opoką sądownictwa są wyceniani na poziomie podobnym jak ci, którzy w biurowcach zamiatają podłogi i myją okna, tym ostatnim nie ubliżając

źródło: gazetaprawna.pl